Ania to młoda, uśmiechnięta i pełna energii dziewczyna. Nie daje po sobie poznać, że jest poważnie chora. Była wolontariuszką i liderką Szlachetnej Paczki, działa w grupie wsparcia dla osób z chorobą nowotworową, pomaga innym, chociaż sama potrzebuje tej pomocy...
- To był bardzo duży zwrot akcji w moim życiu - mówi Ania. - Do 2014 roku z moim zdrowiem było wszystko w porządku, nawet nie przeziębiałam się. Uczyłam się, studiowałam i pracowałam. Nagle z dnia na dzień zaczęłam się gorzej czuć, bolała mnie głowa, straciłam ostrość widzenia. Lekarze tłumaczyli to przemęczeniem, nadmiarem nauki, uwierzyłam im i dałam spokój. Przez pół roku moje dolegliwości nasilały się, ale nie poddawałam się i starałam się żyć normalnie. W grudniu, akurat w trakcie akcji Szlachetnej Paczki, kiedy miałam pod swoją opieką siedem rodzin, miałam udar i wylądowałam w szpitalu z połowicznym paraliżem, afazją. Dopiero wtedy poddano mnie specjalistycznym badaniom i okazało się, że jednak coś mi jest. Zdiagnozowano u mnie nowotwór, rozpoczęła się żmudna rehabilitacja, abym mogła zacząć normalnie funkcjonować. Trafiłam do neurochirurga i ostatecznie wylądowałam na stole operacyjnym, operacja do końca nie przebiegła pomyślnie, ale lekarze zrobili wszystko, co było w ich mocy.
Ania myślała, że to już koniec przygody z dzikim lokatorem w głowie.
- Byłam pewna, że wszystko będzie dobrze. Byłam rehabilitowana, powiedziałam sobie, że nie mam zamiaru chodzić o kulach i uparcie ćwiczyłam. Znów wydawało się, że wszystko wraca do normy, cieszyłam się, bo lekarze mówili, że to nic strasznego, że wszystko będzie dobrze. I wierzyłam im, bo co miałam zrobić innego? Po pół roku okazało się, że coś znów zaczyna się dziać w mojej głowie, traciłam równowagę, brakowało mi słów, szwankowała mi pamięć. Pojechałam na badania do Warszawy, powtórzono histopatologię, ściągnięto moje wyniki z Białegostoku i okazało się, że miałam źle zrobione badania, że to jednak jest glejak. Przez pół roku żyłam w nieświadomości, byłam wściekła i rozgoryczona pomyłką. Wyszłam z Centrum Onkologii, usiadłam na ławce przed szpitalem i przesiedziałam tam kilka godzin. Nie wiedziałam co mam robić, jak powiedzieć o tym mojej mamie. Zaczęły się żmudne poszukiwania specjalistów w Warszawie, bo wiedziałam, że do Białegostoku nie wrócę. Po wielu badaniach kolejny raz byłam operowana, nie obyło się bez powikłań, przeszłam kolejne udary, zostałam sparaliżowana. Nie pamiętam dokładnie tego czasu i całe szczęście. Czekały mnie kolejne rehabilitacje, ruchowe, z psychologiem, nauka czytania, pisania, nazewnictwa. Musiałam od nowa nauczyć podstawowych rzeczy, pamiętam, jak moja przyjaciółka przez telefon uczyła mnie liczyć. Znów byłam pełna nadziei, że kryzys został zażegnany. Po kolejnych badaniach okazało się, że jest progres. Kontaktowałam się z profesorami z Berlina i USA, pytając ich o to, co mam dalej robić, w jakim kierunku iść. Operacje odpadają, ponieważ w międzyczasie pojawiają się kolejne mikroudary, radioterapia też odpada. Dopiero w styczniu odważyłam się zacząć leczenie, rozpoczęłam chemioterapię i czekam na efekt. Mam nadzieję, że gorzej nie będzie, cały czas chodzę na rehabilitację, dzień w dzień ćwiczę, aby normalnie funkcjonować. Muszę zrobić wszystko, aby nie wrócić do kul. Dalej uczę się, ćwiczę cały czas moją głowę, staram się cały czas coś robić aby nie zwariować - opowiada Ania.
Zaczęła jako wolontariuszka Szlachetnej Paczki, później była liderem, miała w swojej pieczy siedem rodzin, z którymi do tej pory utrzymuje kontakt.
- Właściwie to koleżanka namówiła mnie na to, powiedziała - „chodź spróbujesz, bo ty nadajesz się do tego”. Doświadczenie jest wspaniałe, to super przeżycie, jak się ma kontakt z ludźmi, którym się pomaga. Miałam także być liderem w Dąbrowie, jednak nie udało się doprowadzić tego do skutku, mam jednak nadzieję, że może w następnym roku uda się, bo to wspaniały projekt - mówi Ania.
Udziela się ona w grupie wsparcia dla osób z nowotworami. - Staramy się pomagać w miarę naszych możliwości, udzielamy informacji, dzielimy się swoją wiedzą, podajemy namiary na lekarzy. Dajemy także wsparcie psychiczne, motywujemy do walki z chorobą i wspieramy w walce. Większość ludzi, którzy dowiadują się o swojej chorobie, poddają się bez walki, uważają, że to ich przerosło i nie mają siły się temu przeciwstawić. A to nie na tym rzecz polega - rak to nie wyrok - i namawiamy wszystkich do walki z tą chorobą. Duży nacisk kładziemy na profilaktykę, jeżeli coś nas niepokoi w naszym organizmie, róbmy badania, męczmy lekarza, bo to nasze zdrowie i życie. Nie dajmy sobie wmówić, że coś nam się wydaje, żądajmy dodatkowych badań, bo od tego może zależeć nasze życie i zdrowie. Dużo mówi się o profilaktyce, a czasami to tylko puste słowa, bo nic za tym nie idzie. Nasza grupa to swojego rodzaju telefon zaufania, ludzie odzywają się do nas, bo potrzebują jakiejś pomocy, czasami nawet tylko zwykłej rozmowy, dodania otuchy i wsparcia psychicznego. Dajemy im to, bo to nic nie kosztuje. W naszej grupie jest bardzo dużo osób młodych, od 20 do 30 lat, to ponad połowa wszystkich członków. Wczoraj też miałam telefon od koleżanki, że już nie daje rady dalej walczyć, poddaje się. Musiałam naprostować jej tok myślenia na inny tor - opowiada Ania.
Pomimo choroby dalej studiuje i uczy się, ma skończony licencjat z pedagogiki, zaczęła pracę socjalną, niestety choroba pokrzyżowała jej plany. Teraz studiuje elektroradiologię - jest to kierunek medyczny, chodzi w nim o prawidłową diagnostykę pacjenta. To jest to co chciałaby robić w życiu.
- Mój chirurg z Warszawy żartował, że jak skończę studia, to będę miała pracę w Centrum Onkologii. Mam nadzieję, że uda mi się skończyć ten kierunek i wszystko jakoś się ułoży w moim życiu. Bardzo pomagają mi przyjaciele z uczelni, wykładowcy. Mogę uczestniczyć na wykładach w różnych grupach, a kiedy mnie nie ma, wysyłają mi notatki. Jestem im za to wdzięczna. Czasami nawet kiedy źle się czuję, robią mi zakupy. Bardzo pomagają mi też rehabilitanci, którym zawsze udaje się wcisnąć mnie w grafik tak, aby nie kolidowało to z zajęciami. Zawsze mogę też liczyć na moją mamę i siostry, nawet w środku nocy przez telefon mogę wypłakać się im, zawsze mnie wysłuchają i wesprą - tłumaczy.
Ania pytana jakie są jej marzenia mówi:
- Chciałabym skończyć studia i znaleźć pracę, jeszcze mieć męża i dzieci. Takie zwykłe proste, przyziemne marzenia. W życiu najważniejsze jest zdrowie, możemy mieć miliony i wielu przyjaciół, ale bez zdrowia nic nie zrobimy. Wierzę, że wszystko będzie dobrze, musi być.
Ania Kułak pochodzi z Dąbrowy, to absolwentka miejscowego liceum. Ma 26 lat i zmaga się z chorobą nowotworową. Aby wrócić do normalnego zdrowia potrzebuje żmudnej i kosztownej rehabilitacji oraz leków. Liczy się dla niej każda złotówka. Osoby, które chcą pomóc Ani mogą podarować za pośrednictwem Fundacji Aliva 1% swojego podatku lub wesprzeć ją dowolną darowizną przekazaną na konto. Planowany jest także koncert i wiele innych działań, aby wesprzeć ją w walce z chorobą.
- Jest chęć ze strony społeczeństwa, aby pomóc Ani - mówi Maciej Sulik, dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury. - Z kilku stron pojawiła się inicjatywa, aby zorganizować akcję charytatywną. My oczywiście jesteśmy od tego, aby pomóc i pociągnąć to dalej. Mamy już w planach koncert, podczas którego zaprezentują się lokalne i nie tylko zespoły. Pracujemy też nad innymi działaniami w tym kierunku. Najważniejsze jest to, że mamy wspaniałych mieszkańców, którzy chcą pomagać.
(hr)
Ania Kułak z Dąbrowy Białostockiej: