28 stycznia 1905 roku rozpoczął się strajk. Była sobota. Niedziela upłynęła w miarę spokojnie. W poniedziałek zrewoltowany tłum ruszył, by przejąć władzę w mieście.
Wieść o wydarzeniach w Petersburgu rozeszła się po całym Cesarstwie Rosyjskim lotem błyskawicy. Kozacy i policja rozpędzili tam demonstrację robotników, którzy zebrali się przed Pałacem Zimowym. Liczba śmiertelnych ofiar sięgnęła tysiąca. Zginęły też kobiety i dzieci. Później dzień ten określono mianem „krwawej niedzieli”.
Był to sygnał do rewolucji, szybko podjęty przez biedotę robotniczą, która wegetowała w pożałowania godnych warunkach, przez całe dnie harując za marne grosze. Wzburzyły się też Krynki, największy w owym czasie ośrodek przemysłowy między Grodnem a Białymstokiem. Ludność miasteczka w 1905 roku sięgała już sześciu tysięcy, dziewięć lat później miała wynieść aż 10 tysięcy, znacznie przewyższając liczbę mieszkańców pobliskiej Sokółki.
W Krynkach wiele było w tym czasie garbarni. Kryzys lat 80-tych XIX wieku zmiótł z powierzchni ziemi doskonale prosperujące zakłady włókiennicze, jednak rzutcy przedsiębiorcy dostrzegli dla siebie nową szansę. Przedsiębiorstwa z Krynek produkować zaczęły na ogromną skalę wyroby skórzane. Surowiec ściągano aż z Kaukazu, wytwarzano zaś pasy, mapniki, torby na potrzeby nie byle jakiego odbiorcy, bo carskiej armii.
Koniunktura sprawiała, że garbarnie rozrastały się i potrzebowały wciąż nowych rak do pracy. Płacono jednak marnie.
Wieści nadchodzące ze stolicy Rosji wzburzyły nastroje kryneckiej biedoty. 28 stycznia 1905 roku wybuchł tam strajk. 30 stycznia rozpoczęła się rewolucja. Tłum pociągnął na wiec przed jedną z bożnic. Żydowscy i chrześcijańscy robotnicy (polscy i ruscy) nawoływali do przyłączenia się do strajku. Później ruszyli przez miasto. Na czele szli mężczyźni z rewolwerami, obok chorążowie ze sztandarami, za nimi wściekły tłum.
Już wcześniej do Krynek ściągnięto blisko 200 policjantów. Jednak ci, widząc co się święci, wzięli po prostu nogi za pas. Został tylko jeden odważny (albo głupi?).
Demonstranci szybko opanowali urząd pocztowo-telegraficzny, siedzibę policji, kahału i gminy. Dozbroili się w znalezioną tam broń, rozbili portrety carów, spalili kartoteki podejrzanych osób. Opór napotkali dopiero przed państwowym składem wódki. Pilnujący go strażnik zaczął strzelać, jednak szybko doszedł do wniosku, że podjął złą decyzję. Demonstranci wywlekli wódkę i wyleli ją do otworów ściekowych. Miasto było w ich rękach. Powołano Komitet Strajkowy.
Ci z urzędników i policmajstrów, którzy z Krynek uciekli, poinformowali o sytuacji gubernatora w Grodnie. Ten bez zwłoki ściągnął do miasta 120 żołnierzy ze stacjonującego w Sokółce 63. uglickiego pułku piechoty. Była to doborowa jednostka, która kilkanaście lat wcześniej wsławiła się w bojach z Turkami pod Szypką. Wojacy bez pardonu przystąpili do walki z demonstrantami, lecz robotnicy bronili się dzielnie. Kobiety wyrywały ponoć bruk, by rzucać nim w żołnierzy. Dowódcy zaskoczeni skalą oporu obiecali, że nie będą strzelać do cywili, jeżeli ci rozejdą się do domów. Apel nie przyniósł rezultatu.
1 lutego do Krynek przybył sam gubernator z nowymi oddziałami policji i wojska. Na nic zdała się próba przeniesienia protestu do sąsiednich miejscowości, pochód robotników został powstrzymany. Rozpoczęły się aresztowania. Więzienne powozy co i rusz kursowały do Grodna i z powrotem. Za kraty trafiło ponad 200 osób. Protest brutalnie stłumiono.
Później zamieszki te i opanowanie miasta na kilka dni przez robotników określono mianem „republiki kryneckiej”.
(is)
Do dalszej lektury: "Holokaust kryńskich Żydów" pod redakcją Katarzyny Fąfary