Początki radiofonii w Polsce sięgają lat dwudziestych ubiegłego wieku. Pierwszy eksperymentalny nadajnik, z czasem został zastąpiony w roku 1926 radiostacją o mocy 10kW zainstalowaną na Forcie Mokotowskim w Warszawie. Niestety, jej zasięg wynosił tylko 90 kilometrów dla odbiorników detektorowych odbierających program bez zewnętrznego zasilania. Rozedranka ze względu na odległość od Warszawy była pozbawiona możliwości odbioru. Dopiero kiedy w maju 1931 roku w Raszynie pod Warszawą uruchomiono nadajnik o mocy 120 kW, Rozedranka znalazła się w zasięgu dobrego odbioru.
W szybkim tempie rosła też liczba abonentów sięgając miliona. W tej liczbie znaleźli się też radiosłuchacze z Rozedranki. Pierwsze przed wojną odbiorniki radiowe mieli: Józef (Jozio) Piekut i Bronisław (Brońko) Kunda. Były to radia detektorowe, działające bez dodatkowego zasilania energią elektryczną, czy to z kosztownej baterii, czy też z sieci elektrycznej, której Rozedranka doczekała się w ostatnim dniu 1962 roku.
Czytaj też: Jak do Rozedranki popłynął prąd. "Majuć światło ciahnuć da wioski"
Cała energia dla takiego radia indukowana była w antenie długiej na 50 metrów i jak najwyżej rozwieszonej z wykorzystaniem dwóch par ceramicznych izolatorów. Dodatkowo potrzebne było uziemienie sięgające wilgotnego gruntu. Oprócz połączenia z nadajnikiem pełniło również funkcję ochronną. W czasie wyładowań atmosferycznych zwłaszcza w bliskiej odległości, w tak długiej antenie wzbudzały się napięcia sięgające setek woltów. Słuchania radia trzeba było zaprzestać i antenę połączyć bezpośrednio z uziemieniem. Zaniechanie tej czynności mogło pociągnąć za sobą zniszczenie odbiornika i porażenie użytkownika. Radio było też swoistym wykrywaczem nadciągających odległych jeszcze burz. Każde wyładowanie dawało trzask w słuchawkach.
Żeby kupić takie radio, trzeba było wyłożyć z kieszeni około 40 ówczesnych złotych - w roku 1935. Dla porównania 100 kilogramów żyta kosztowało 13 zł, a wynajęty robotnik do żniw z własnym sierpem otrzymywał 1 zł za dzień pracy.
Abonament za odbiornik detektorowy ustalono na 1 zł miesięcznie, a za odbiornik lampowy 3 zł. Jakość odbioru na tak prostym urządzeniu, z dzisiejszej perspektywy była bardzo dobra, gdyż przestrzeń radiowa nie była wypełniona zakłóceniami przemysłowymi, a odstępy między częstotliwościami nadawania nielicznych jeszcze stacji radiowych duże.
Po zmontowaniu zestawu można było w słuchawkach usłyszeć co mówi wielki i odległy Świat. Ale wcześniej trzeba było ostrzem poszukać czułego punktu w kryształku galeny (siarczek ołowiu), tak aby powstał styk prostowniczy wydzielający częstotliwość akustyczną z prądów indukowanych w antenie. Takich czułych punktów trzeba było wyszukiwać często.
Jak opowiadał Bronisław Kunda, do słuchania radia schodzili się sąsiedzi. Żeby mogła słuchać większa liczba osób z jednej pary słuchawek, wkładano je do głębokiej miski aby uzyskać efekt tuby wzmacniającej. Zachowanie ciszy było drugim warunkiem.
W czasie wojny posiadanie i używanie radia było zakazane przez Niemców pod groźbą surowej kary. Radia zostały zdemontowane bo zdradzała je długa i wysoko zawieszona antena.
Zaraz po wojnie we wsi przybyło jeszcze jedno radio detektorowe. Zrobił je własnoręcznie nastolatek Czesław (Czesio) Żukowski. Sam też zrobił kryształ galeny, stapiając siarkę z opiłkami ołowiu. Pierwszy też we wsi kupił wyprodukowane w Dzierżoniowie bateryjne radio „Juhas”. Do zasilenia tego radia była potrzebna bateria żarzenia lamp 1,5V i anodowa o napięciu 110V. Ta druga była dość kosztowna. Czesław pierwszy we wsi opowiadał też o takim radiu, w którym będzie można oglądać program. Było to w czasach, kiedy w Warszawie prowadzono przerwane przez wojnę eksperymenty z telewizją.
W drugiej połowie 1954 roku do Nowej Rozedranki i okolicznych wsi doprowadzono z Sokółki linię radiowęzła. W domach zainstalowano głośniki potocznie nazywane „toczką”. Była to drewniana skrzynka koloru ciemnej zieleni, z otworem na głośnik w ściance czołowej pokrytej wzorzystą zieloną tkaniną. Wewnątrz znajdował się głośnik elektrodynamiczny i transformator głośnikowy.
Spotkałem też u Antoniego Olechny toczkę z przestarzałą już wtedy wersją głośnika elektromagnetycznego. Na prawej bocznej ściance znajdował się regulator głośności. Siła dźwięku nastawiana była skokowo pokrętłem regulatora przez zmianę przekładni transformatora głośnikowego.
Przez toczkę transmitowany był pierwszy program Polskiego Radia. Urządzenia nadawcze zainstalowane były w Urzędzie Pocztowym w Sokółce. O określonej godzinie nadawano też lokalny powiatowy program z Sokółki. Były to miejscowe wiadomości, polityczna agitacja i czasami jakieś ogłoszenia drobne. Odczytywał je spiker Jerzy Misiak.
Trzy złote na miesiąc kosztował abonament za kontakt ze Światem.
W jednym przypadku ta kwota okazała się zaporowa. Jan Amielan nie zgodził się na zainstalowanie toczki. Sam odbiornik kosztował też wtedy 146 zł i 60 gr. W czasie sianokosów czy żniw jego syn Czesław przychodził do sąsiadów posłuchać prognozy pogody.
Po dojściu Gomułki do władzy, w Boże Narodzenie roku 1956, pierwszy i ostatni raz na długie jeszcze lata, o północy transmitowano Pasterkę z Warszawy. Wydarzenie było tak niezwykłe, że na dźwięk dzwonków przed podniesieniem słuchacze popadali na kolana. W owym czasie przed wprowadzonymi zmianami przez Sobór Watykański II, mszy świętej należało nabożnie wysłuchać. W kolejnych latach już tylko przez kilkanaście minut nadawano „ kolędy i pastorałki” w wykonaniu zespołu „Mazowsze”.
Program kończył się o północy odegraniem hymnu i zaczynał kolejnego dnia o godzinie piątej rano.
Oprócz muzyki z toczki, można jej było posłuchać też z szelakowych płyt odtwarzanych na patefonie. Dwa takie urządzenia miał Leonard (Plastyk) Grynczel. Całość zamknięta w walizeczce, napęd sprężynowy nakręcany korbką, talerz do położenia płyty, ramię z umocowaną do membrany stalową igłą, którą trzeba było co jakiś czas podostrzyć. Dźwięk wydobywał się na drodze mechanicznej z tuby ramienia i pudła walizki.
W sylwestra roku 1962 po przyłączeniu Rozedranki do sieci elektrycznej, w moim domu, z gniazdka zagrało pierwszy raz i na cały regulator duże lampowe radio Wola. Ale tylko przez chwilę, bo zadrżały szyby w oknach.
Na energię z gniazdka oczekiwano od połowy roku.
W kolejnych latach przybywało następnych odbiorników o pięknych nazwach. U Masełbasów radio nazywało się Romans, u Kotów Rapsodia. Były: Pionier, Promyk, Sonata z wbudowanym gramofonem. U Kuczków „za koleją” było pierwsze turystyczne, ale jeszcze lampowe radio Szarotka zasilane z baterii, bo tam prąd doprowadzono blisko dziesięć lat później.
Lata sześćdziesiąte zaznaczyły się miniaturyzacją odbiorników tranzystorowych. One też miały oryginalne nazwy: Czar, Koliber, Sokół, Selga, Biwak, Eltra, Diora. Noszenie radia przy sobie i słuchanie było trendy. Z radiem biegło się do pociągu, pędziło krowy na pastwisko, szło do kościoła. W skórzanym futerale z paskiem, zawieszone na szyi znacząco pomagało przy koszeniu kosą. Raz przez rytmiczną muzykę, a dwa jako przeciwwaga dla kosy. Kosa szła w lewo, radyjko na pasku wahnęło się w prawo i na odwrót i do kolejnego cyklu.
W latach siedemdziesiątych Dobrowolski idąc z Hałego do pociągu odjeżdżającego z Rozedranki do Białegostoku piąta zero pięć zawsze niósł ze sobą głośno grające radio. Jego radio miało duże wymiary, bo moda na miniaturyzację minęła. Już od rozwidlenia dróg do Smolanki i Kantorówki słychać było muzykę, zwłaszcza w mroźne dni, kiedy powietrze jest bardziej sprężyste.
Dziś radio w każdym mobilnym telefonie… w przyszłości może w marchewce, pomidorze czy ogórku… z wszczepionym genem radiowym.
Pierwsze telewizory pojawiły się w Nowej Rozedrance po uruchomieniu w roku 1962 nadajnika w Krynicach i zelektryfikowaniu wsi. Antena telewizyjna znalazła się na dachu domów Jelskich, Burzyńskich i Postołowiczów. U Jelskich Wawel był pierwszym telewizorem w Rozedrance. U Burzyńskich i Postołowiczów grały Neptuny. Telewizor takiej klasy jak Wawel kosztował w roku 1961 dziewięć tysięcy złotych. Systematycznie przybywały kolejne anteny na domach. U Felka Kota znalazła się dodatkowa szeroka antena nakierowana na Grodno. Z tej anteny odbierał program nadawany w ZSRS. Język rosyjski można było przy oglądaniu poćwiczyć, występy cyrkowe obejrzeć, powitanie Nowego Roku przeżyć dwa razy w odstępie dwugodzinnym. Felek pierwszy we wsi miał namiastkę telewizji kolorowej. Zawiesił na telewizorze przed ekranem kolorową szybę. Taką szybę można było kupić. Górna jej część była w kolorze błękitnym, środkowa w żółtym, dolna w zielonym. Barwy były w jasnym odcieniu i subtelnie przechodziły jedna w drugą. Dodatkowo taka szyba miała chronić wzrok widza przed szkodliwym promieniowaniem kineskopu. Niedługo potem pojawił się u Stanisława (Stasieka) Amielana pierwszy telewizor obsługiwany zdalnie pilotem. Była to w owym czasie absolutna nowość wymyślona i wykonana przez telewidza bez technicznej, elektronicznej wiedzy. Telewizor był standardowy i nie wymagał zmian w konstrukcji, a pilot prosty w przenośni i dosłownie. Stanisław nie wstając z kanapy kijem od szczotki włączał, wyłączał i regulował odbiornik.
Trzeba wspomnieć że tamte telewizory w przeciwieństwie do współczesnych samsungów, daewoo, grundigów… miały piękne nazwy. Nazwa mówiła też o fabryce, w której powstał odbiornik. Fregaty, neptuny, algi wychodziły z Gdańska. Lazuryty, ametysty, topazy, beryle i inne z nazwami szlachetnych kamieni pochodziły z Warszawy. Jedynie tosca i w odmianie lux produkowana była w Dzierżoniowie.
Program telewizyjny nadawany był od godziny szesnastej i kończył się przed północą. Magia tamtej telewizji wywoływała wypieki na twarzy u oglądających.
Samo uruchomienie odbiornika przebiegało etapami. Po włączeniu zasilania przez kilkadziesiąt sekund nic się na zewnątrz nie działo. Po upływie tego czasu na ścianie za telewizorem pojawiała się poświata z rozżarzających się lamp, prześwitująca przez kratki wentylacyjne tylnej ścianki. Z głośnika wydobywał się warkot i szum przechodzący z upływem czasu w dźwięk programu. W końcu ekran leniwie i nieśmiało ukazywał to, co nadawca umieścił w programie. Często trzeba było poprawiać dostrojenie, bo telewizor śnieżył, albo podregulować synchronizację, bo na ekranie pokazał się dywanik. Obracało się też anteną, żeby poprawić jakość odbioru. Po wyłączeniu telewizora przez jakiś czas utrzymywała się jeszcze w środku ekranu świecąca plamka. I to był naprawdę telewizor z duszą. W tych współczesnych odbiornikach telewizora pozostało niewiele, może 10 procent, a duszy wcale. Nie było reklam, a czas miedzy audycjami wypełniał zegar, plansza z warszawską Syrenką czy z napisem „przepraszamy za usterki”. Rzadko powtarzane, zwłaszcza seriale były bardzo oczekiwane. Dziś powtórki, reklamy i gadające głowy odbierają chęć do oglądania telewizji, a kucharze występujący na wielu kanałach przyczyniają się do utraty zdrowia wywołanej otyłością.
W grudniu 1971 roku TVP pierwszy raz przeprowadziła transmisję w kolorze z VI zjazdu PZPR. W tym czasie w Rozedrance nie było jeszcze telewizora do odbioru kolorowego programu. Pierwsze dwa Rubiny pojawiły się na początku lat osiemdziesiątych, długo po roku 1972, w którym uruchomiono produkcję w WZT w Warszawie. Telewizor, mimo że wytwarzany na licencji CCCP – kraju z przodującą myślą techniczną, był odbiornikiem technicznie przestarzałym, żarłokiem energetycznym i ważył 57 kilogramów. Ale był pierwszym kolorowym. W roku 1983 pojawił się pierwszy Jowisz nadążający za najnowszą techniką. Przez dłuższy czas w kolorze były nadawane tylko niektóre programy, co zaznaczano w zapowiedzi programowej. Dziś telewizor przybrał kształt obrazu na ścianę z wieloma dodatkowymi funkcjami z podglądaniem domowników włącznie przez hakerów.
W przeciwieństwie do radia i telewizji, na telefon Rozedranka czekała do początku lat siedemdziesiątych. Długo przed, telefon służył głównie do wezwania pogotowia ratunkowego, straży pożarnej, weterynarza czy milicji.
Trzeba było jechać rowerem, galopować wierzchem, biec truchtem do Starej Rozedranki do Urzędu Pocztowego. Zatelefonować można było w godzinach pracy placówki. Poza godzinami telefon był czynny u Edwarda Arciucha. W jego domu mieściła się poczta. Były jeszcze telefony: w sklepie u Adolfa Ancypy, szkole, plebanii i Gromadzkiej Radzie. I tylko tyle ze względów technicznych. Tylko pięć telefonów można było połączyć w szereg, w czasie godzin nocnych, na jedną wtedy parę drutów poprowadzonych linią do Janowszczyzny i dalej do Sokółki. Aparat był z korbką uruchamiającą induktor wywołujący centralę obsługiwaną ręcznie. Za dnia na poczcie w Starej Rozedrance, w nocy w Sokółce i to na hasło „ratunek”. Kręcenie korbką w godzinach nocnych u jednego z abonentów, kiedy aparaty połączone były szeregowo, wywoływało dzwonienie u pozostałych czterech oprócz tego, że centrala w Sokółce otrzymywała zgłoszenie. Często też wszyscy abonenci po usłyszeniu dzwonka podnosili słuchawkę myśląc, że to telefon do nich. Dopiero odłożenie wszystkich czterech słuchawek umożliwiało rozmowę z centralą w Sokółce i zamówienie połączenia. Rozmowy dzieliły się na zwykłe, pilne i błyskawiczne. Na rozmowę zwykłą czekało się nawet do dwóch godzin, pilną do trzydziestu minut, błyskawiczną do piętnastu, jeżeli telefonowało się dalej niż do Sokółki. Do Stanów Zjednoczonych trzeba było czekać często i sześć godzin. Im dalej znajdował się wzywany abonent, tym głośniej trzeba było krzyczeć do mikrofonu, a i tak często trzeba było domyślać się treści rozmowy.
Bliżej do telefonicznej komunikacji mieli mieszkańcy Nowej Rozedranki jak Stanisław Kuczko zatrudnił się w Łączności. Z tej racji miał mobilny służbowy telefon. Telefon był w wersji polowej też z korbką. Gdy trzeba było pilnie zadzwonić, to biegło się za kolej do Staśka. Jak tylko był w domu, to polówkę na pasku przewieszał przez ramię, zakładał na nogi słupołazy, wspinał się na słup, podłączał do linii telefonicznej przebiegającej obok jego domostwa i wzywał pomoc.
Za wczesnego Gierka przyjęty został plan doprowadzenia telefonu do każdego sołectwa. W 1972 roku Józef Pyłko, wtedy sołtys Nowej Rozedranki miał już telefon do użytku własnego i do udostępniania mieszkańcom. Telefon znalazł się w głównym pokoju. Żeby nie przysporzyć dodatkowego sprzątania pani sołtysowej, trzeba było zadbać o ubiór i czyste obuwie. Przy tej powszechnej telefonizacji pociągnięto też drugą parę przewodów z poczty w Starej Rozedrance do Sokółki. Do tej linii można było podłączyć w porze nocnej pięć kolejnych telefonów. W tej liczbie zabrakło telefonu zainstalowanego u Józefa Pyłko, dlatego, że byłyby wtedy we wsi dwa telefony ratunkowe i o jeden za dużo.
Władza postanowiła, że w godzinach nocnych telekomunikacja PKP udostępni swoją sieć łączności. Na budynku łączącym funkcje budki dróżnika, kasy biletowej i poczekalni umieszczono gustowną tabliczkę informacyjną z napisem „telefon”. Jak centralę kolejową na dworcu w Sokółce obsługiwał nasz człowiek - Mieczysław Solnik, połączenie z centralą miejską uzyskiwało się szybko. Jak ktoś inny, to trzeba było pokręcić trochę dłużej.
W 1985 roku Stanisław Miakisz zaczął zabiegać o telefon. Jak wieść rozniosła się po wsi, znalazło się jeszcze czterech chętnych. W październiku ekipa łączności z wydatną pomocą zainteresowanych zaczęła rozwieszanie kabla do Starej Rozedranki. Po kilku dniach aparaty były już w domach. Kabel miał jeszcze dodatkowe dwie pary przewodów, ale nie znalazło się kolejnych dwóch chętnych do podłączenia telefonu. Abonentów przybyło, centrala obsługiwana była w dni robocze od godziny siódmej do dwudziestej pierwszej. W dni wolne telefony były głuche. Czasem tylko przez jakieś przypadkowe przydźwięki można było usłyszeć zegarynkę.
Wyjątkowa była tylko noc z niedzieli 27 na poniedziałek 28 kwietnia 1986 roku. Tego nigdy nie było, aby telefon rozdzwonił się po trzeciej nad ranem. Po podniesieniu słuchawki okazało się, że to w związku z alarmem po atomowej katastrofie w Czarnobylu.
Upływały kolejne miesiące i lata. Na monity o podłączenie do centrali automatycznej przychodziły odpowiedzi, że już niedługo będzie budowana nowa centrala w Janowszczyźnie. To niedługo trwało aż do roku 1999. Na początku września na placu przy poczcie w Janowszczyźnie ustawiono kontener z nową centralą. W październiku od strony Podkamionki ukazały się maszyny układające kabel.
Prace techniczne trwały do końca listopada. Aż w sobotę 27 listopada 1999 roku już po zmierzchu, monterzy przynosili i podłączali nowe aparaty z klawiaturą do wybierania numerów. Skok techniczny i radość, że można zadzwonić wszędzie bez oczekiwania na połączenie. Przez jakiś czas brakowało trochę głosu zgłaszających się pań Bożeny i Honoraty obsługujących centralę ręczną. W styczniu 2000 roku telefony mieli już prawie wszyscy mieszkańcy.
Dziś telefonia przewodowa jest w odwrocie wypierana przez sprzęt mobilny. Telefon komórkowy z lat dziewięćdziesiątych wielkością przypominał połówkę cegły z wystającą antenką i służył tylko do rozmowy. Następne lata to okres miniaturyzacji i wprowadzanie dodatkowych funkcji do przesyłania wiadomości tekstowych i zdjęć. Dotykowy duży ekran, foto i kamera, przeglądanie internetu, sterowanie domowymi urządzeniami na odległość nawet z innego kontynentu. Esemes wysłany do Nowego Jorku dochodzi szybciej od tego wysłanego do Sokółki.
Gdyby dziś wyprowadzić na ulicę kogoś, dla kogo czas zatrzymał się w latach osiemdziesiątych, szybko doszedłby do spostrzeżenia, że coś jest nie tak z naszą populacją. Wszyscy trzymając się za ucho gadają sami do siebie. Tak to w ciągu czterdziestu lat od jednego telefonu na korbkę w całej wsi, doszło do tego, że telefon w kieszeni ma każdy kto tylko chce.
Luty 2017
Z zakamarków pamięci wydobył
Jerzy Grynczel